Aurangabad – Ellora
Śniadanie nie różniło się bardzo od tego z poprzedniego dnia, ale Iza tym razem wziąła odważniej masala omlet. Ja też. Banany jak zwykle. Nasz kierowca już czeka. Dziś też sporo do zwiedzania ale atrakcje położone znacznie bliżej. Zaczynamy od Ellory położonej ok 30km od Aurangabadu. To znowu zespół wykutych w skale jaskiń/świątyń. Budowane w ciągu 5 wieków przez Hinduistów, Buddystów i dżinijskich mnichów. Całość ulokowana dużo mniej fajnie niż w Ajancie. Kupujemy bilety i wjeżdżamy na teren. Tu wyraźnie widać, że jest poza sezonem. Parking pustawy i ludzi umiarkowanie. Nawet sprzedawcy gadżetów nie mają tu swojego gniazda i sprzdają z ręki jakby konspiracyjnie. Nie jest ich wielu nie nie są bardzo nachalni.
Jaskinie rozrzucone są na sporym terenie. Decydujemy się iść najpierw w prawo. To chyba grupa świątyń Buddyjskich. Wszystko ładne ale po wczorajszym nie robią już takiego wrażenia. Są nawet podobna do tych w Ajancie. Upał rośnie świątynie dają schronienie. Żeby zobaczyć pozostałe świątynie trzeba się cofnąć w okolice kasy biletowej i iść w lewo. W okolicach parkingu Iza kupuje banany na przekąskę w bananowym straganiku. Decydujemy się wyjść na chwilę z terenu świątyń żeby kupić coś do picia bo gorąco a to co mieliśmy już wyschło. Strażnik łaskawie się zgadza. Wcześniej myślałem że sklepiki będą na zwiedzanym terenie ale tu handel kwitnie wzdłuż głównej drogi którą przyjechaliśmy. Pijemy limkę i bierzemy wodę na zapas. Kosza nie ma i nie ma gdzie wyrzucić butelki, ale sprzedawca nam pomaga odbiera butelkę i czym prędzej wyrzuca za sklepik. A tam już spora góra butelek. Pomyślałem że mamy mało kasy i trzeba by wypłacić bo zobaczyłem bankomat. Wewnątrz klima więc można się ochłodzić bo jest już ze 40 stopni. Wracamy do zwiedzania. Nie przypuszczaliśmy, że coś nas tu jeszcze zaskoczy a tu świątynia w/g mapki nr 16. Kailasa Temple. Jak się okazało chyba największa tutejsza atrakcja. Jest olbrzymia i wykuta z jednego wielkiego kawała skały. Żeby było trudniej to po prostu wykuto skałę tak, że z zewnątrz prawie nie widać nic tylko skałę. Wybrano najpierw skalę tak, że został prostopadłościan wewnątrz skały. A potem z tego prostopadłościanu wykuto świątynię. Ponoć 7000 ludzi wykuwało ją przez 150lat. Idąc własną drogą ścieżka wyprowadziła nas najpierw na trasę dookoła świątyni. Wspinała się coraz wyżej na skały i okazało się że stąd jest najlepszy widok na całość a prawie nikt tu nie szedł. Tu widać ogrom bo stało się na górze skały w której świątynia została wykuta. W zasadzie tylko stąd można zrobić zdjęcie całej świątyni i dojrzeć więcej detali. Tylko ani kawałka tu cienia i żar od rozgrzanych skał bił straszliwy. Wycieczki tubylców idących w dole przyjaźnie nam machały i pozowały do zdjęć. Obeszliśmy górą całą świątynię i wkońcu do niej weszliśmy. Robi wrażenie! I więcej tu cienia. Zagarnęła nas wycieczka tubylców i odbyła się sesja zdjęciowa zwłaszcza ze mną w roli głównej. Chyba byliśmy dla nich sporą atrakcją. Zeszło tu nam trochę bo świątynia wielka. Zostały nam jeszcze dwie grupy świątyń i podjeżdżaliśmy tam autem choć w sumie nie było daleko. Tu świątynie były już bardziej zniszczone i żadna już nie zrobiła takiego wrażenia.
Wracamy. Kierowca po drodze pyta czy coś będziemy jedli. W sumie decydujemy się. Miał widać jakąś upatrzoną knajpę bo gładko zatrzymujemy się w jakiejś przydrożnej. Musi być jednak dobra bo sporo ludzi tu się stołuje. Niestety dania same wegetariańskie. Zamawiamy średnio ostre tradycyjne jedzonko czyli rodzaj podpłomyka z miseczkami wypełnionymi warzywami przygotowanymi na 1001 sposobów. Na przeciwko jest fabryczka tkacka gdzie tkają i sprzedają wyroby z jedwabiu. Kierowca pyta czy chcemy obejrzeć. Boimy się że chce nas naciągnąć na kupno. Zapewnia, że możemy tylko pooglądać. Ok. Sklep jest duży i wybór towaru znakomity. Sprzedawca robi krótki wstęp i woła jakąś kobietę do sprzętu tkackiego. Maszyna fajna i można zorientować się że wyrób jedwabnego sari zdobionego złotymi nitkami jednak trochę trwa. Potem oczywiście demonstracja towaru. Pan na ladzie rozwija sari i chusty – dużo o każdym towarze opowiadając. Widać że jednak liczy na to że coś kupimy. Zaczyna od cen zaporowych za najdroższy towar. A potem w miarę wzrostu naszego zniechęcenia przedstawia tańsze produkty i kusi promocjami. Iza coś się tam waha, ale udaje jej się poskromić zachciankę. Opuszczamy sklep nic nie kupując a sprzedawca niby się uśmiecha ale najwyraźniej jest trochę rozczarowany. No ponoć nie ma obowiązku kupowania.
Wracamy. Pierwotnie to miał być koniec na dziś ale, że dobrze staliśmy z czasem – postanowiliśmy jeszcze zobaczyć fort Daulatabad który jest po drodze. Wejściówka 100rupii os osoby. Jest kilku sprzedawców pocztówek i drobiazgów. Zwłaszcza jeden atakuje nas bardzo. W końcu dałem się skusić na jakiś planik fortu zrobiony na marnym papierze i po prostu kiepski. Z kierowcą umówiliśmy się, że będziemy tyko godzinkę jednak znowu okazało się, że teren jest dość fajny i o godzince nie może być mowy. W dolnej części ogrodzonym wysokim murem znajdowała się świątynia meczet, rytualne zbiorniki. Za to im wyżej tym budowla stawała się coraz bardziej obronna. Całość zwieńczona pałacem na potężnym wzgórzu. Mieliśmy już jęzory na brodach i mieliśmy obejrzeć tylko dół, ale potem szkoda nam było nie zobaczyć wszystkiego. Wspinaliśmy się więc coraz wyżej i wyżej mimo upału. W końcu weszliśmy na górę a było warto. Widok świetny na miasteczko i sam fort. Część trasy do pałacu przebiegała przez sprytny, ciemny labirynt. W teorii atakujący mieli zaplątać się w ten labirynt gdzie musieli zwolnić i błądząc szukając wyjścia. A wtedy ołów im…
Wracamy. Kierowca nawet nie był bardzo zdenerwowany naszym opóźnieniem. Może przyzwyczajony. Mamy jeszcze czas i pokusę żeby zobaczyć Bibi-ka-Maqbara. Jest to grobowiec żony jakiejś fiszki. Miał być kopią słynnego Taj Mahal a wyszło jak zwykle. Zajeżdżamy bo kierowca nie oponuje. Chyba się przyzwyczaił, że jesteśmy jacyś dziwni. Wejściówka dla zagraniczniaków – 100rupii od osoby. Turystów właściwie nie ma. Sami tubylcy. Widać, że lubią tu spacerować a miejsce faktycznie urokliwie. Nie mieliśmy okazji zobaczyć prawdziwego Taj Mahal ale ten też wygląda całkiem ładnie, choć widać, że brakło kasy na marmur i zdobienia. Robimy rundą wokół i zdjęciujemy. Już bez zbytniego marudzenia wracamy do auta. I tak wykonaliśmy 300% normy. Wracamy do hotelu. Zostaje rozliczenie się z kierowcą. W ogólności umówieni byliśmy na 2000rupii za całość. Myśleliśmy żeby dać kierowcy jakiś napiwek za cierpliwość w czekaniu. Zaproponowałem 100rupii ale delikatnie mówiąc bezczelnie naz wyśmiał. Znowu niefortunna sytuacja bo przecież mogłem mu nic nie dać. Pomyślałem, że na drugi raz, przy omawianiu jakiejś ceny trzeba będzie omawiać ewentualne napiwki żeby potem nie było nieporozumień. Daliśmy 200rupii i sytuacja się rozładowała. W końcu 200rupii to niecałe 5 dolców. Ale chodzi o zasadę. 2000rupii to miała być cena całkowita.
Dziś musimy się wynieść z hotelu. Obowiązuje tu 24h doba hotelowa. Przyjechaliśmy o 20 toi o 20 możemy wyjechać. Zostało całkiem dużo czasu na dokończenie pakowania i prysznic po całym dniu pławienia się w słońcu. Schodzimy na portiernię. Rachunek za pokój, pranie, śniadania i te wszystkie napoje nie był wcale taki wygórowany, ale i tak w Aurangabadzie i okolicach zostawiliśmy w sumie ze 150 dolców. Tymczasem ściemniło się i głupio o tej porze opuszczać hotel. Ale chcąc nie chcąc udajemy się na dworzec. Do pociągu mamy jeszcze z 90 min. Postanawiamy więc w okolicach dworca i miejsca gdzie wczoraj kupowaliśmy piwo, zabić czas w jakiejś knajpie. To w zasadzie kawiarnia/słodyczarnia. I całkiem nowocześnie urządzona. Decydujemy się na lassi – koktajl mleczny. Zwykle jest owocowy. Zamawiamy bananowy a Iza dodatkowo słodkie kulki zwane chyba kulfi. Wszystko jest przeraźliwie słodkie ale dobre. Czasu ubyło tylko trochę więc z łakomstwa zamawiamy jeszcze jedno lassi. Boję się trochę bo zwykle po mleku mam sensacje żołądkowe. A jeszcze trochę ściska mnie w dołku bo zbliża się właśnie nasza pierwsza nocna podróż po Indiach w sławnych wagonach typu slipper.
Idziemy na dworzec. Na bilecie wymieniony jest numer wagonu i numery miejsc. Na peronowych wyświetlaczach wyświetla się w którym miejscu, jaki wagon staje. Pociąg wjeżdża i ludzie zaczynają się tłoczyć, ale tylko trochę. W końcu przecież każdy ma swoje miejsce. Są nasze miejsca. Reszta osób z naszej zatoczki już na pozycjach. Mam wrażenie, że wszyscy na nas patrzą a zwłaszcza na Izę. Nie dziwne. Pewnie jesteśmy jedynymi białymi w tym pociągu. Wagony trochę znamy z opowieści i zdjęć w internecie toteż nie przeżywamy szoku. Na razie stawiamy plecaki na siedzeniach jakby w oczekiwaniu na dalszy rozwój sytuacji. Po naszej stronie siedzi tylko jeden hindus w marynarce. Gdyby nie ciemniejszy odcień skóry wyglądał by całkiem normalnie. Natomiast na przeciwko małe mrowisko, czyli jeden facet dwie kobiety i dwoje dzieci. Nie bardzo mogłem połapać się w koligacjach więc wysnułem sobie roboczą teorię że to dwie żony tego faceta i dzieci. Pora najwyraźniej kolacyjna bo cała rodzina coś cały czas jadła. Każda strona zatoczki to trzy leżanki. Z tym, że siedzisko to leżanka pierwsza, rozkładane oparcie to leżanka druga i leżanka trzecia na wysokości półki na bagaż w naszych pociągach. Miejsce bagaży jest pod siedziskiem. Gość który siedział z nami mówił coś, że jego jest miejsce na dole. Ale z naszych biletów jak nic wynikało, że nasze miejsca są dolne i środkowe. Dopiero potem wspomniał, że chciałby się zamienić. Ale Iza była już wnerwiona jego poprzednią postawą i mówiła, że nic z tego. Gość pewnie nie chciał na samej górze bo tam potrzeba pewnej sprawności żeby się dostać. Mnie jednak wydawało się, że to jedno z fajniejszych miejsc bo dalej od wszystkich i miejsce cały czas dostępne do spania. Tak to wyświetliłem Izie i przyznała mi rację. Powiedziałem więc gościowi wspaniałomyślnie, że możemy się zamienić. Chyba się ucieszył.
Wyciągnęliśmy przygotowane wcześniej sprzęty do spania, czyli śpiwory, namiastki poduszek i podręczną wodę do picia. Skoro miejsce da Izy jest na górze i gotowe do spania to po chwili rozpoczęła przygotowania do spania. A po następnej chwili już sadowiła się na swoim podsufitowym łóżeczku. Dobrze, że od strony korytarza znajdowało się coś na kształt rurkowej drabinki ułatwiającej wejście na najwyższe leże. Ja zostałem na dole bo moje wyrko zależało już synchronizacji ze śpiącym na dole. Tymczasem sytuacja na dole rozwijała się w najlepsze. Obserwowałem sobie wszystkich i wszyscy którzy mogli, mnie obserwowali. W końcu gość z naprzeciwka nie wytrzymał i postanowił poczęstować mnie jakimiś chrupkami którymi cała jego rodzina zażerała się w ramach deseru po kolacji. Myłem już zęby i chciałem odmówić ale gość chwycił mnie za rękę i nasypał mi od serca. Zaczynało to być nawet ciekawe. Chrupki przypominały nasze paluszki a może pokruszony makaron z zupek chińskich. W zasadzie był to rodzaj mieszanki. Wszystko aż czerwone od przypraw. Z pewną obawą spróbowałem. Nawet niezłe choć w smaku podobne całkiem do niczego. Nieprzesadnie ostre. Aż Iza wyjrzała z góry co się dzieje. A miała już stopery. To się nazywa czujność. Atmosfera rozluźniła się trochę i już było całkiem fajnie.
Po chwili sadowiłem się już na swoim rozłożonym leżu. Miejsca nie było za wiele. Usiąść się nie dało. Przynajmniej nie łatwo bo leże Izy było za nisko. Ale w końcu to miejsce do leżenia a nie do siedzenia. W głowie położyłem sobie wszystkie cenne rzeczy. Śpiwór poszedł cały pod głowę bo było za ciepło żeby w nim spać. Przyglądałem się ukradkiem na rozwój sytuacji naprzeciwko. Głowa rodziny wpełzła na najwyższe leże a kobietki spały niżej każda z jednym dzieckiem. Z tego co wiem dzieci podróżują gratis stąd są tak chętnie zabierane w podróż pociągiem. Już prawie zasypiałem gdy pojawił się kondzior. Bilet miałem pod ręką. Kondzior sprawdza tu wszystko dokładnie. Ma listę z nazwiskami i odfajkowuje obecnych. Taka lista obecności. Sprawdza też czy każdy leży na swoim miejscu i wszelkie zmiany skrzętnie odnotowuje. Mimo usilnych starań śpię dosyć lekko mając na względzie nasz bagaż. Gdzieś nad ranem jednak power off…